Dziesięć dni na zwiedzenie zachodu USA to za mało. Tak piszą wszystkie przewodniki, tak piszą globtroterzy na forach. Pewnie, że mało! Ale i tak wyjazd do USA był niesamowity. Zobaczyć i sprawdzić, czy tam naprawdę jest jak na filmach – spełnienie marzeń.

Bardziej sczegółowy opis naszych przygód, a przede wszystkim przygotowań i logistyczno-organizacyjnej strony naszego wyjazdu znajdziecie na blogu http://howfarisit.wordpress.com

Wspomniane ograniczenia czasowe i niewspomniane finansowe zmusiły nas do zaplanowania wycieczki wcześniej. Ale planowanie wakacji to dla mnie sama przyjemność. Radość związana z wyjazdem rozkłada się na cały ten okres planowania.

Kiedy przyszło do zakupu biletu okazało się, że nie mamy zbyt dużego wyboru. Bilet kupowałam pod koniec maja, a termin wyjazdu mieliśmy wyznaczony na początek września. Zdaje się, że było za późno, aby kupić coś w ciekawej promocji. Przez około dwa tygodnie sprawdzałam oferty na takich stronach jak Fly4free (www.fly4free.pl) i Skyscanner (www.skyscanner.pl). Może zabrakło szczęścia, a może było za późno. Jedyne linie, jakie oferowały w tym czasie zniżki, to British Airways, na które ostatecznie się zdecydowaliśmy. Bilety udało się kupić w cenie 4300 zł za dwie osoby w obie strony. Ostatecznie bilety kupiłam w serwisie BravoFly (www.bravofly.com), który oferował najniższą cenę, a sam zakup był w miarę nieskomplikowany. Lecieliśmy z Warszawy do Newarku w New Jersey z przesiadką na lotnisku w Heathrow w Londynie.

Przed wylotem obawialiśmy się, że przesiadka w Londynie będzie kłopotliwa. Wiele słyszeliśmy o ogromnym lotnisku, na którym panuje chaos i ciężko się zorientować. Dlatego zresztą zaplanowaliśmy aż czterogodzinną przesiadkę. Tymczasem wszystkie te opinie okazały się być błędne. Fakt, lotnisko jest gigantyczne – kilka terminali, z czego każdy ma jeszcze kilka sektorów. Ale oznaczenia kolorystyczne, napisy i piktogramy trudno przeoczyć i trudno się pomylić. Dodatkowo, jakby się jednak zdarzyło pomylić drogę, to na każdym rogu stoi pracownik lotniska i czeka, żeby ci pomóc.

Na szczęście lot do Newarku przebiegł bardzo spokojnie. Obyło się bez turbulencji. W Newarku lądowaliśmy około 21:00. Witały nas piękne światła miasta – wspaniałe wrażenie!

Stany Zjednoczone przywitały nas też wrześniowym upałem i słynną wysoką wilgotnością powietrza.

Zaczynamy!! :]

Po jednodniowym pobycie u rodziny w New Jersey wylecieliśmy dalej na zachód – do Słonecznej Kalifornii.

Jeszcze na etapie planowania, z oporami podjęliśmy decyzję o wyborze linii lotniczych, które miały nas przetransportować na zachodnie wybrzeże. Decyzja ostatecznie padła na linie United. Pomimo konieczności uiszczenia opłaty za bagaż w kwocie 25$ bilans i tak był korzystny. 

Ale… Bałam się tego lotu, bo opinie o United były fatalne, a historie które przeczytałam o tych liniach, kazały wątpić, czy uda się nam w ogóle dolecieć do celu. Jak się jednak mogliśmy przekonać, czasem obniżenie własnych oczekiwań wynagradza miła niespodzianka. Po pierwsze – czysto. Po drugie – kawa, herbata, napoje w cenie. Przekąski wzięliśmy ze sobą, także leciało się całkiem komfortowo. W dodatku bez turbulencji i nieprzyjemnych niespodzianek.

No może poza czarnoskórą pracownicą linii lotniczych, która na pokładzie samolotu przywitała nas okrzykiem: „If you guys don’t scream vacation than I don’t know!!”. Słomkowe kapelusze, koszule w kwiaty i okulary słoneczne… Ironiczna uwaga w naszym kierunku w pełni zasłużona. Ale co tam! Lecimy do Kalifornii :]

Poza tym, spotkały nas jeszcze dwie miłe niespodzianki. Po pierwsze, już na pokładzie samolotu poczuliśmy kalifornijski klimat, bo leciał z nami najprawdziwszy aktor. Odtwórca ról trzecioplanowych, ale jednak…  Po drugie, lecieliśmy nad Wielkim Kanionem. Wrażenie było niesamowite – jakby ziemia rozstąpiła się w tym miejscu. A naokoło kilometry pustkowia. Z resztą jak chodzi o wrażenia wizualne, to cały lot był bardzo atrakcyjny. Ziemia zmieniała kolor z zielonego, przez żółty, po zupełnie czerwony, żeby potem ustąpić zabudowaniom Los Angeles, które ciągną się kilometrami.

Z samolotu do wyjścia z portalu lotniczego dostaliśmy się dość prędko. Warto tu dodać, że Amerykanie traktują loty wewnątrzkrajowe tak jak my przejazdy liniami PKP. Krótko mówiąc – codzienność. Dlatego zarówno odprawa jak i moment opuszczania terminala trwają bardzo krótko i odbywają się bez zbytnich ceregieli. Nie obyło się jednak bez małego zamieszania. Lotnisko LAX jest gigantyczne, ma 8 terminali i niestety nie jest już tak świetnie oznakowane jak eleganckie Heathrow w Londynie. Tutaj sprawdziła się metoda „podążaj za tłumem”. Dzięki temu trafiliśmy do naszych walizek. Potem zaczęliśmy poszukiwania naszej wypożyczalni samochodów.

Jak się okazało, żadna z nich nie jest tak naprawdę zlokalizowana na lotnisku, a jedynie w okolicy. Na szczęście wszystkie firmy mają swoje shuttle busy, które kursują dosłownie co kilka minut. W ten sposób dostaliśmy się do wypożyczalni Dollar, gdzie czekało na nas wcześniej zamówione auto.

Wypożyczenie auta było największym zgrzytem w trakcie naszej wycieczki. Musieliśmy zapłacić około 100$ frycowego, chociaż tak naprawdę do tej pory nie wiem, co się tak właściwie wydarzyło.

Idąc za radami forów internetowych przy rezerwacji auta korzystałam z TravelJigsaw www.traveljigsaw.pl. Oferta tego serwisu była naprawdę konkurencyjna. Informacja na maila po dokonaniu rezerwacji była dość lakoniczna, ale wynikało z niej, że pełne ubezpieczenie jest w cenie wynajmu. Bałam się jednak, że coś przeoczyłam i zadzwoniłam na infolinie (0800 – coś tam). Pan w infolinii zapewnił mnie, że wszystko jest już opłacone i nawet jeśli bym chciała wykupić jakieś dodatkowe opcje ubezpieczenia, to już nic więcej nie ma. Dla pewności zadzwoniłam jeszcze na infolinię sieci Dollar, gdzie też zapewniono mnie, że moja rezerwacja jest „good to go”.

Jak wielkie było moje zaskoczenie, kiedy na miejscu pani obsługująca nas była innego zdania. Powiedziała, że mamy do wyboru opcję ubezpieczenia 8$ za dzień lub 12 $ za dzień, bo ponoć, to które mamy wykupione to za mało. Zapytana, czy musimy je wykupić powiedziała, że tak. No cóż, podróże kształcą. Dobrze, że przygotowaliśmy zapas finansowy, chociaż trzeba przyznać, że taki zgrzyt na początku wyjazdu nieco zwarzył nastroje.

W wypożyczalni spotkała nas tylko jedna miła niespodzianka. Otóż okazało się, że w Kalifornii w wypożyczalniach nie płaci się za drugiego kierowcę, więc ja też miałam okazję usiąść za kółkiem, ale o tym później…

Po dokonaniu nieszczęsnej opłaty skierowano nas do rzędu „S”. To był już miły etap. W tym rzędzie stały wszystkie samochody w naszej klasie. Mogliśmy sobie je spokojnie pooglądać i wybrać. Ostatecznie wybór padł na Chevroleta Captivę – zadecydował przede wszystkim relatywnie duży bagażnik i przestrzeń w środku, ale też fakt, że wyglądał jakby dopiero wyjechał z fabryki.

Około 14:00 wyjechaliśmy za bramy Dollara i ruszyliśmy na trasę.

Mocno trzymałam się uchwytu nad oknem, kiedy pokonywaliśmy pierwsze metry na amerykańskich ulicach. Bałam się, że zaskoczą nas zasady ruchu drogowego, albo zachowanie kierowców na drodze. Dodatkowo na wyobraźnie działał rozmiar miasta. Los Angeles ma prawie 4 mln mieszkańców, a cała aglomeracja ponad 15 mln! Na szczęście uliczki nieopodal wypożyczalni były spokojne, a miasto koło godz. 14:00 nie doświadczało jeszcze wzmożonego ruchu. Pozwoliło nam to przyzwyczaić się do nowego auta i nieco innych zasad ruchu.

Na samym początku udaliśmy się do najbliższego Wallmarta. Wallmart był konieczny, bo wcześniej na stronach tego sklepu upatrzyłam tanie karimaty. Namiot wzięliśmy z Polski, a karimata zajmowała za dużo miejsca. Stąd paląca potrzeba zakupienia tanich karimat. Na miejscu znaleźliśmy tylko jedną karimatę, ale były bardzo grube śpiwory po 15$ za sztukę, które posłużyły nam za materac w namiocie. W Wallamarcie kupiliśmy też podstawowe produkty jedzeniowe – chleb, wędlinę, owoce. Nie kupiliśmy natomiast piwa. Ku mojemu zdziwieniu w większości sklepów spożywczych w USA na próżno szukać alkoholu. Aby go nabyć trzeba szukać tzw. Liquor Store’ów. Na szczęście duży sklep tego typu znajdował się zaraz obok, więc byliśmy prawie gotowi, aby ruszyć na kemping. Byliśmy też nieziemsko zmęczeni i głodni.

Postanowiliśmy poszukać „Chińczyka”. „Chińczyk” u Chińczyka był gigantyczny. Duże „combo” – czyli wybrane dwie potrawy i ryż lub makaron – kosztowało 5$. Pani hojnie nam nałożyła, na tyle hojnie, że ciężko było domknąć opakowanie. Jedzenie też było bardzo smaczne. Szczególnie przypadł nam do gustu kurczak na ostro z warzywami – chociaż był naprawdę bardzo ostry. Kurczak pomarańczowy był trochę zbyt pomarańczowy i zbyt dosłownie słodki, ale i tak najedliśmy się nieprzyzwoicie. Została ponad połowa jedzenia. Trzeba było wziąć małe combo za 3,5 $...

Po tym nieprzyzwoitym obżarstwie opuściliśmy parking Wallmarta i ruszyliśmy w stronę Malibu. Pierwszy nocleg mieliśmy zarezerwowany w Parku Stanowym Leo Carillo w północno-zachodniej części Malibu.

Na nasz pierwszy nocleg wybraliśmy kemping stanowy Leo Carillo na północno-zachodnim krańcu Malibu.

Wybór padł na ten obiekt ze względu na jego lokalizację. Najpierw chciałam znaleźć coś na terenie miasta, ale w samym Los Angeles nie ma kempingów. Wszystkie położone są na granicach aglomeracji – nad morzem lub w górach. Wybraliśmy zatem miejsce położone najbliżej lotniska i przy wylocie na Highway 1, bo tą drogą mieliśmy ruszyć dalej kolejnego dnia.

Sam kemping Leo Carillo  jest uroczy i bardzo duży. Miejsca kempingowe są ogromne – nie było strachu, że będziemy się potykać o namioty innych turystów. Bardzo bałam się grzechotników, którymi straszyły przewodniki i o których słyszałam od dzieci bawiących się na kempingu, ale na szczęście los oszczędził mi spotkania z jadowitym gadem. Była za to cała masa malutkich, ślicznych króliczków, które były niemalże wszędzie.

Po dniu pełnym wrażeń sen zmógł nas szybko. Niestety pierwsza noc pod namiotem nie należała do najlżejszych. Wciąż męczyła nas dziewięciogodzinna różnica czasu. Poza tym wrześniowe noce na kalifornijskim wybrzeżu okazały się bardzo chłodne. Poza tym, pierwsza noc pod namiotem zawsze jest słaba. Dlatego wstaliśmy przed świtem i w nagrodę mogliśmy zobaczyć jak słońce podnosi się nad górami Santa Lucia i oświetla wybrzeże, na którym już około 5:00 rano pojawili się pierwsi surferzy. Co więcej, jak wracaliśmy z porannego spaceru mogliśmy zobaczyć, jak przy plaży rozkłada się plan filmowy! Ciężka noc została nam zatem wynagrodzona odrobiną ekscytacji i pięknych widoków. 

  • Leo carillo plaza 01
  • Leo carillo plaza 02
  • Leo carillo plaza 03
  • Leo carillo plaza 04
  • Leo carillo camping

Główną atrakcją drugiego dnia naszej wyprawy do USA była droga – trasa nr 1, czyli osławiona Highway 1, którą wszystkie przewodniki opisują jako obowiązkową atrakcję podczas zwiedzania Stanów Zjednoczonych. Przewodniki się w tym przypadku nie mylą. Zaraz za Los Angeles trasa zaczyna wić się nad brzegiem morza i tak prowadzi niemalże do samego San Francisco. Jej najpiękniejszy, najbardziej malowniczy fragment znany jest pod nazwą Big Sur. Właśnie tam zaplanowaliśmy nocleg.

Do odcinka Big Sur dojechaliśmy około 13:00. Pierwszą atrakcją przy trasie, którą zdecydowaliśmy się poznać bliżej, był dom magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta. W Polsce jest to postać mało znana, za to w USA kultowa, kojarzona głównie jako pierwowzór filmowego Obywatela Kane’a. Za życia Hearst posiadał kilkanaście czasopism, radio i telewizję. 

Amerykanie odwiedzają posiadłość przy Highway 1 głównie ze względu na postać Hearst’a. My natomiast chcieliśmy przede wszystkim zobaczyć dom słynnego bogacza. Posiadłość zlokalizowana jest na wzgórzach w paśmie Santa Lucia, 8 km w głąb lądu. Ze wzgórza rozciąga się piękny widok na ocean i wioskę San Simeon. Hearst budował swój zamek od 1919 roku przez 28 lat, aż do swojej śmierci i nigdy nie skończył. Posiadłość poraża widokami i nieziemskim bogactwem, ale w osłupienie wprawiają antyki, którymi posiadłość jest dosłownie oblepiona. W głównym salonie na ścianach znajdują stalle z XIV-wiecznych kościołów – u Hearst’a nie stanowiły dekoracji, ale służyły gościom do siedzenia. Jak trzeba było, to przycinał je i modyfikował do własnych potrzeb. Elewację zdobią nie mniej cenne pamiątki sprzed wieków. Kryty basen wyłożony jest weneckim szkłem i złotem, a na podłogach leżą perskie dywany, po których nie wolno chodzić (o czym przypomina grożący palcem przewodnik). To oczywiście tylko część niesamowitej listy. Ale wspomnieć muszę jeszcze o zoo. Niestety dziś go już nie zobaczymy, ale za czasów gdy dom ten odwiedzały gwiazdy Hollywood (wśród nich Charlie Chaplin), na terenie posiadłości znajdowało się zoo. Były w nim nawet niedźwiedzie polarne, dla których sprowadzano lód. Obecnie ostatnią pamiątką po zoo jest zebra, która pasie się na wzgórzach przy drodze razem z czarnymi krowami. Jadąc do San Simeon od południa można ją wypatrzyć po prawej stronie skubiącą trawkę na pastwiskach.

Odwiedziny w zamku nie należą do tanich atrakcji. Podstawowa wycieczka, czyli zwiedzanie głównego budynku to koszt 25$. Początkowo zastanawialiśmy się jeszcze, czy nie lepiej zobaczyć pałac z zewnątrz, a pieniądze zaoszczędzić. Jak się jednak okazało decyzja o zwiedzaniu była trafna. Przede wszystkim dlatego, że oglądanie pałacu z zewnątrz bez wykupienia biletu jest niemożliwe. Wejściówki kupuje się w centrum turystycznym już na dole. Tam też zostawia się auto. Do autobusu, który wiezie turystów na górę, wsiadają tylko właściciele biletów. Cena wysoka, ale wycieczka jest dobrze zorganizowana. Już w autobusie słyszymy historię Williama Randolpha Hearst’a ubarwioną muzyką z epoki. Przejażdżka serpentynami sama w sobie też dostarcza emocji. Zwiedzanie pałacu zajęło nam prawie 3 godziny, a i tak mieliśmy wrażenie, że zaledwie przebiegliśmy przez posiadłość.

Niedługo potem mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć słonie morskie wygrzewające się na plaży kilka kilometrów na północ od San Simeon. Ta atrakcja była na szczęście zupełnie za darmo.

Ponieważ słońce coraz szybciej chowało się za linią oceanu, skierowaliśmy się prosto na kemping. Mieliśmy zarezerwowane miejsce na kempingu stanowym Pffeifer Big Sur – nieco oddalonym od samego brzegu morza. Niestety zlokalizowany tam sklep okazał się być słabo zaopatrzony, a ceny cóż… kurortowe. Kupiliśmy puszeczki tuńczyka i słodki chleb tostowy (tylko taki był). Posiłkiem składającym się z kanapek z tuńczykiem zakończyliśmy dzień. Pojawiło się też mocne postanowienie poprawy w kwestii aprowizacji.

Trzeba przyznać, że była to najzimniejsza noc w trakcie całego wyjazdu. Wrześniowe noce w Kalifornii, na północ od Los Angeles okazały się być bardzo chłodne.   

  • Big sur 01
  • Hearst castle 01
  • Hearst castle 02
  • Slonie morskie

Z Big Sur wyruszyliśmy o godz. 8:00. Mapa wskazywała jasno – przed nami 600 km. Po drodze zrobiliśmy jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć przy Highway 1, o których zapomnieliśmy dzień wcześniej. Niestety rano mgła psuła nieco widoki i nie było już tak malowniczo.

Nasza trasa tego dnia wiodła 160 km z powrotem na południe tą samą drogą. Następnie skręcała na wschód w drogę 46 do Bakersfield. Krajobraz zmieniał się niesamowicie. Najpierw mijaliśmy doliny przecinające góry Santa Lucia. Kręciliśmy głowami dokoła szyi oglądając się na kolejne rancza położone w znacznej odległości od siebie. Raz po raz na wzgórzu widać było pojedyncze domki i czarne krowy pasące się na całkowicie żółtych o tej porze roku pastwiskach. Miejscami o obecności ludzi w danej okolicy świadczyły jedynie skrzynki na listy ustawione przy drodze.

Po kilkudziesięciu kilometrach drogą 46 zaczęły się pojawiać winnice. Wzgórza porastała winorośl, a bliżej drogi ulokowane były winiarnie. W tym klimacie dotarliśmy do skrzyżowania z trasą 101. Droga dalej na wschód wiodła już coraz niżej aż do całkiem płaskich rolniczych terenów, które ciągną się połaciami aż do samego Bakiersfield. Te okolice zostały ponoć użyźnione do granic możliwości w okresie wielkiej depresji w latach 30-tych XX wieku. Każdy przewodnik takie tereny opisuje jako nudne, albo co najmniej monotonne. Jeśli się je jednak ogląda po raz pierwszy, to nie ma mowy o nudzie. Kilometrami ciągnące się krzewy pomidorów, pomarańczy, granatów, czy winorośli wprawiają w osłupienie i każą się zastanawiać, w jaki sposób te gigantyczne gospodarstwa są obsługiwane.

Po drodze dla urozmaicenia farmerskiego klimatu minęliśmy jeszcze pole naftowe z setkami żurawi pompującymi ropę.

Bakersfield to prawdopodobnie najbrzydsze i najbardziej przygnębiające miasto w USA. Pomimo kuszącej myśli, aby przejechać przez nie jak najszybciej i jak najszybciej o nim zapomnieć, nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego zatrzymaliśmy się na zakupy w Targecie (market podobny do Wallmartu) i na stacji benzynowej. Następnie unosząc za sobą tumany kurzu i śmieci walających się wzdłuż autostrady opuściliśmy miasto w pośpiechu.

Po kolejnych 150 km dojechaliśmy do drogi 395 i tu skręciliśmy na północ, a krajobraz od razu zamienił się na pustynny. GPS pokazał, że najbliższa stacja benzynowa jest za kilkadziesiąt kilometrów, a żołądki jak na zawołanie przypomniały o sobie. Jedyną knajpką po drodze był Subway, ale po kilkuset kilometrach przebytych o kawie i ciastkach nie mieliśmy zamiaru wybrzydzać. Wręcz przeciwnie – kanapki z Subwaya wydały się luksusem. Knajpa zlokalizowana była pośrodku niczego. Na parkingu stało kilka samochodów wojskowych, w lokalu spotkaliśmy zaledwie kilka osób, które pytały nas skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. 

Najedzeni ruszyliśmy dalej. Ponieważ trasa aż po horyzont była zupełnie pusta, odważyłam się usiąść za kierownicą. Pierwszy raz prowadziłam samochód z automatyczną skrzynią biegów. To nic trudnego, ale jednak łatwo się zapomnieć. Muszę jednak przyznać, że na naszej wycieczce wolałam być pasażerem. Pasażer, w przeciwieństwie do kierowcy, może się rozglądać na boki do woli. Na szczęście do celu mieliśmy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów – minęło jak z bicza strzelił.

Jeszcze przed wyjazdem długo zastanawiałam się nad tym noclegiem.  Ostatecznie Independence Courthouse Motel w Independence (Kalifornia) całkowicie spełnił nasze oczekiwania.  Samo Independence to niewielka miejscowość licząca niecałe 700 mieszkańców rozciągająca się wzdłuż kalifornijskiej trasy 395. Z jednej strony górują nad nią szczyty Sierra Nevada a z drugiej rozciąga się granica pustyni. Dzień i noc przez miasteczko przejeżdżają z hałasem gigantyczne ciężarówki, które najlepiej znamy z filmu „Konwój”. W tym krótkim opisie mieści się klimat Independence, a samo miasteczko zawiera w sobie kwintesencję nastroju, który znamy z kina drogi. Wieczór spędziliśmy spacerując w tą i z powrotem wzdłuż Independece zastanawiając się, jak by się żyło po środku niczego w tak spektakularnych okolicznościach przyrody. Popijaliśmy też piwo Corona, które jest prawdopodobnie całkiem pozbawione promili.  

  • Czerwony kanion
  • Subway
  • Independence 01

Czwarty dzień naszej wycieczki miał najbogatszy program. Planując prawdopodobnie trochę przesadziłam – 450 km drogi z Independence w Kalifornii do Las Vegas, po drodze zwiedzanie Doliny Śmierci, a wieczorem kasyna Miasta Grzechu. Wiedziałam, że na pustyni będzie niewiarygodnie gorąco, ale nie umiałam sobie wyobrazić, że upał tak wyczerpuje. Drugą kwestią, której nie dosięgła moja wyobraźnia był upał nocą w Las Vegas… Ale po kolei…

Z Independence wyjechaliśmy wcześnie – około godz. 8:00 rano. Zaopatrzeni w rozwodnioną, ale jednak odpowiednią dawkę kofeiny ruszyliśmy w stronę Lone Pine na południe, a następnie z trasy 395 skręciliśmy na wschód na drogę 190 wiodącą do samego serca Doliny Śmierci. Po półgodzinie wokół nas była tylko żółta wyschnięta ziemia, smętne kępki trawy i Drzewa Jozuego swoimi gałęziami zwróconymi do nieba wołające o deszcz.

Ponieważ na zwiedzanie Doliny Śmierci mieliśmy tylko fragment dnia, wyglądało to tak, że zatrzymywaliśmy się w kolejnych wybranych punktach, zwiedzaliśmy i ruszaliśmy dalej do kolejnego punktu.

Naszym pierwszym celem były Mesquite Flat Sand Dunes – piaszczyste wydmy usypane wśród otaczających je górskich wzniesień wyglądają, jakby ktoś wywrotką nawiózł w to miejsce niebotyczne ilości złotego piasku, który zmienia swoje ułożenie w zależności od tego, w którą stronę wieje wiatr. Tam zobaczyliśmy pierwsze ostrzeżenia o upale, który zabija i poczuliśmy jak przyjemne ciepło w ciągu kilku sekund zamienia się w trudny do wytrzymania upał. 

13 km dalej, za Mesquite Flat Sand Dunes znajduje się centrum ruchu turystycznego w Dolinie Śmierci – czyli Furnance Creek. To największa osada i miejsce, gdzie można uzyskać wszelkie potrzebne informacje. Tam kupiliśmy bilet i dostaliśmy szczegółową mapę Parku, która dostępna jest także w wersji elektronicznej na stronie internetowej Doliny Śmierci .

Następnie pojechaliśmy do Badwater. Jest to słone jezioro, które o tej porze roku prawie zupełnie wysycha, a ślad po nim stanowią płaty białej jak śnieg soli. O niezwykłości tego miejsca decyduje nie tylko sól, ale przede wszystkim położenie 86 m pod poziomem morza. Jest to najgłębsza depresja w Stanach Zjednoczonych, a przy okazji najgorętszy punkt na kuli ziemskiej. Po zaparkowaniu samochodu wybraliśmy się na krótki spacer w głąb jeziora. Jeszcze na początku przechadzki zastanawialiśmy się dlaczego tak mało osób decyduje się pójść dalej, tam gdzie widoki są ciekawsze. Po chwili jednak organizmy dały nam odpowiedź. Do dziś nie wiem, czy to upał, czy sól, czy może położenie tak nisko pod poziomem morza sprawiały, że ciało bardzo szybko się męczyło. Możliwe, że nie ma w tym wielkiej tajemnicy, bo upał był nieznośny, a my dotarliśmy do Badwater akurat w południe. Nie chodziło już nawet o pot zalewający czoło, ale o fatalną zadyszkę. Czułam jakbym szła pod stromą górkę, gdy tymczasem przeszłam zaledwie kilkaset metrów po płaskim terenie.

Na szczęście auto nas nie zawiodło – odpalało po każdym postoju i szybko chłodziło kabinę, pomimo, że siedzenia były rozgrzane do czerwoności i aby na nich usiąść musieliśmy rozkładać ręczniki. Po Badwater pojechaliśmy z powrotem w kierunku Furnance Creek skręcając jedynie na krótką jednokierunkową, ale dobrze utrzymaną trasę Artists Drive. Wiedzie ona wśród skał zabarwionych na czarno, żółto, różowo, zielono, a nawet fioletowo, do najbardziej malowniczego i kolorowego punktu Artists Palette, przy którym jest parking. Jest on ulokowany między skałami, a cisza i spokój oraz okoliczności przyrody dają klaustrofobiczne wrażenie, jak gdyby otaczająca sceneria byłą jedynie teatralną dekoracją.

Po dojechaniu do Furnance Creek wjechaliśmy na dalszy odcinek drogi 190 prowadzącej w stronę Las Vegas. Byliśmy wykończeni i stąd postanowienie, aby kierować się już prosto do miasta. Jednak nie mogliśmy się oprzeć i zatrzymaliśmy się w jeszcze jednym punkcie – Zabriskie Point. Każde z miejsc widokowych w Death Valley jest inne. Zabriskie Point to punkt widokowy rozpościerający się na tzw. badlandy, których zbocza w tym miejscu mają złoty kolor przypominający kamień – kocie oko, a ich szczyty są czarne, jakby wypalone.

Z Zabriskie udaliśmy się już w kierunku drogi 95 w Nevadzie, która prowadzi od północy do Las Vegas.

Po kilkuset kilometrach jazdy przez odludzie na horyzoncie pojawiły się zabudowania Las Vegas. To miasto jest jak gigantyczny statek kosmiczny, który wylądował na pustyni.

Obserwacja przedmieść dała nam obraz zamożnego czystego, ale zakorkowanego miasta poprzecinanego autostradami. 

Opis naszego czwartkowego wieczoru spędzonego w Las Vegas można zacząć od wymienienia, czego nie udało nam się zrobić.

- Nie udało się zobaczyć lwów w hotelu MGM – nie wiem nawet czy nadal tam są. Przewodnik zapewniał, że tak, ale na miejscu nie było śladu po lwach.

- Nie zagraliśmy na automatach ani w ruletkę

- Nie oglądnęliśmy wszystkich najważniejszych hoteli przy Strip

- Nie zrobiliśmy sobie fotki przy słynnym znaku „Welcome to Fabulous Las Vegas”

Obwiniam upał – upał, który towarzyszył nam tego dnia w Dolinie Śmierci, ale też upał, który nie odpuścił nawet w nocy w Las Vegas. Owszem czytaliśmy wcześniej w przewodniku, że w tym mieście panuje upał nawet nocą – w końcu to pustynia. Ale to była jedno z tych doświadczeń, które trzeba przeżyć, aby uwierzyć.

Udało się nam co prawda zobaczyć hotel „New York-New York” udający Wielkie Jabłko, gigantyczny „Venetian”, Słynny MGM (byliśmy nawet w środku w poszukiwaniu lwów) oraz „Paris”. Na koniec spędziliśmy 20 minut pod hotelem Bellagio, gdzie co kwadrans można podziwiać słynne fontanny tańczące w rytm muzyki. Przyznaję, że wtedy zupełnie mnie to nie interesowało. Chciałam iść spać, chwilami kusiła mnie nawet myśl, aby położyć się byle gdzie i zasnąć. Dzisiaj cieszę się, że zostałam zmuszona do oglądnięcia spektaklu, bo było warto. Woda tryskająca kilkadziesiąt metrów w górę, wybuchająca w kulminacyjnych momentach w rytm piosenki Elvisa Presleya „Viva Las Vegas” robiła wrażenie. Poza tym, te fontanny to dzisiaj symbol miasta.

 

 

  • Droga z independence
  • Dolina smierci 02
  • Artists palette 02
  • Dolina smierci 03
  • Badwater
  • Las vegas 01

Zaraz po śniadaniu, około 9:00 rano, zeszliśmy do kasyna. Na rozgrzewkę zagraliśmy na automatach, ale to tak nudne, że straciłam zainteresowanie po pięciu minutach. Nie umiem sobie wyobrazić, co ludzi trzyma przy tych maszynach godzinami. Może gdybym coś wygrała, to bym nabrała chęci. Kto wie… My znudzeni automatami zaczęliśmy szukać stołu do ruletki, w którym obowiązywała niewielka kwota na wejście. Udało się znaleźć taki od 5$. Miła pani szybko wytłumaczyła nam, na czym polegają zasady gry i jak mamy rozumieć jej różne gesty. Na samym początku trafiłam numer!! To się bardzo rzadko zdarza, a wygraną w takim przypadku mnoży się x 36. Szkoda, że na „28” postawiłam tylko 1$. Przy okazji zaliczyłam kolor, co w sumie dało mi wygraną w kwocie 41$. Resztę sumy przegraliśmy z kretesem. Nawiasem mówiąc, miła pani bardzo szybko kręciła ruletką, a w momencie, kiedy kręciła nie wolno już było obstawiać. Dlatego tylko w trakcie pierwszej rundy zdołaliśmy tak naprawdę przemyśleć swoje ruchy.

Około 11:00 opuściliśmy progi Stratosphere i ruszyliśmy w kierunku Arizony zaliczając wcześniej sklep spożywczy i uzupełniając zapasy. Tego dnia poza pokonaniem 500 km dzielących nas od Grand Canyon Village w planie mieliśmy jedynie krótkie odwiedziny na Zaporze Hoovera. Ta wielka konstrukcja hydrotechniczna jest położona 50 km od Las Vegas przy trasie 93. Wysokość tamy to 220 m. Zaporze Hoovera i utworzonemu przed nią Jezioru Mead charakteru dodają okoliczności przyrody – gołe strome skały komponują się z betonową konstrukcją tworząc razem niesamowity, surowy krajobraz. Beton i skały mają też inną właściwość – niemiłosiernie się nagrzewają, co sprawia, że w dzień na tamie jest jak na patelni. Dlatego zwiedzanie ograniczyliśmy do spaceru w tą i z powrotem, a następnie ruszyliśmy na trasę. Była 13:00, a nas tego dnia czekało jeszcze 450 km do pokonania.

Główną atrakcją przez dużą część drogi było obserwowanie deszczowych chmur, które przemieszczały się nad płaskim lądem niosąc ze sobą silny wiatr i ciemności. Wrażenie było ciekawe, bo dzięki rozległym niezabudowanym terenom można było bez przeszkód obserwować drogę granatowych, groźnych chmur. 

Od Kingman jechaliśmy na wschód trasą międzystanową I-40. To ona zastąpiła słynną U.S. Route 66, przyczyniając się do jej śmierci. Ale Drogę Matkę mieliśmy odwiedzić za dwa dni. Tymczasem kierując się wygodną autostradą w stronę Wielkiego Kanionu kontemplowaliśmy żywo zmieniający się krajobraz. Suche stepy powoli ustępowały miejsca zielonym łąkom, a im bliżej byliśmy celu, tym więcej pojawiało się drzew. Było też coraz zimniej i coraz bardziej burczało nam w brzuchach.

Na posiłek zdecydowaliśmy się w Williams. To była dla nas miejscowość ostatniej szansy, bo w Williams z I-40 mieliśmy skręcić na północ na drogę 64, która wśród lasów biegła do samej południowej krawędzi Kanionu. Martwiąc się, że w Wielkim Kanionie będzie drogo, postanowiliśmy coś zjeść w ostatnim miasteczku przy głównej trasie. Wybór padł na Denny’s. 

Na trasę wróciliśmy, gdy zaczęło się już ściemniać. Przed nami było jeszcze ok 90 km w stronę południowej krawędzi Kanionu, czyli na północ. Od Williams droga 64 prowadzi na przemian przez las i łąki przez tereny prawie niezamieszkałe. Gdzieniegdzie jedynie obecność skrzynek pocztowych przy trasie sygnalizuje obecność ludzi w okolicy. Przez pewien czas oprócz malowniczo zachodzącego słońca na północnym zachodzie obserwowaliśmy też równie malowniczą chmurę, spod której jak z prysznica lał się deszcz. Nic dziwnego, że takie opady nazywa się je tutaj „showers”.

Do parku wjechaliśmy po 19:00. Gdy przejeżdżaliśmy szlabany, przy których ustawione były budki strażników parku, było już zupełnie ciemno. Kilkanaście minut później dojechaliśmy do kempingu. Zaskoczyła nas wszechobecna ciemność. Wzrok musiał się długo przyzwyczajać – szczególnie, że poprzednią noc spędziliśmy w Las Vegas, w mieście, w którym nigdy nie jest ciemno. W Grand Canyon Village mieliśmy zarezerwowane dwie noce na Mather Campground. Kiedy dojechaliśmy, w budce przy wjeździe nikogo nie było, a turyści odbijali się od niej po przeczytaniu kartki z informacją, że „miejsc wolnych brak”. Na szczęście mieliśmy rezerwację. Na nasz pobyt przypadał akurat w weekend, więc to popularne miejsce było jeszcze bardziej zatłoczone. Tego tłoku nie należy jednak kojarzyć z chorobliwą gorączką, jaka odbywa się w Majówkę na Krupówkach, czy w lipcu na Monciaku w Sopocie. Kolejnego dnia na szlaku nie mieliśmy też okazji stać w kolejce, tak jak się nam to zdarzyło kilka lat temu przy podejściu na Giewont. Dla Amerykanów taki ruch w Wielkim Kanionie być może jest uciążliwy. Dla nas było całkiem sympatycznie. 

  • Jezioro mead
  • Monsun
  • Do kanionu

Ten dzień był pierwszym dniem bez jazdy. Zwiedzanie Kanionu rozpoczęliśmy od krótkiej pieszej wycieczki w dół.Dwoma autobusami dotarliśmy do South Kaibab Trailhead – początkowego punktu szlaku South Kaibab. Stamtąd zeszliśmy do pierwszego punktu widokowego – Ooh Aah Point, którego finezyjna nazwa pochodzi od spektakularnej panoramy Kanionu, która się z tego miejsca rozciąga. Ale nasze zachwyty zaczęły się na długo przed punktem Ooh Aah.

Trasa w dół nie powinna była zająć nam więcej niż 40 minut, ale szliśmy z pewnością dłużej, bo co chwilę przystawaliśmy usiłując pstryknąć zdjęcie umykającym zwierzakom. Na trasie pełno było małych futrzaków, których nazwy niestety nie jestem pewna, ale prawdopodobnie były to susły. Puchate zwierzątka wydawały dźwięk doskonale udając dużego ptaka. A co do ptaków, to też ich nie brakowało. Drapieżniki spokojnie szybowały nad kanionem wypatrując ofiar. Jednak więcej emocji wzbudził koliber, który ruszał skrzydełkami tak szybko jak owad. Na szczęście nie widzieliśmy żadnego węża.

Tak więc szliśmy w dół zatrzymując się co pięć sekund, dziwiąc się wszystkiemu jak dzieci. Po dotarciu do Ooh Aah Point przekonaliśmy się, że nazwa punktu jest jak najbardziej zasłużona – piękne widoki wzbudzają westchnienie zachwytu. Jednak najbardziej niesamowite wrażenie Wielki Kanion robi, gdy się go widzi po raz pierwszy, czyli w naszym przypadku zaraz po wysiadce z autobusu. Kanion wygląda dokładnie tak jak na zdjęciach – tylko, że jest tysiąc razy większy i trudno uwierzyć, że to nie jest fototapeta.W okolicach punktu Ooh Aah zobaczyliśmy też słynne muły i prowadzących je kowbojów – w śmiesznych butach i kapeluszach – jeden kowboj na pięć mułów. Muły w Kanionie są ważne, bo tylko one zwożą zaopatrzenie w na sam dół. Są ponoć bardzo wytrzymałe i dlatego właśnie one pracują w Kanionie. Nawiasem mówiąc, inaczej wyobrażałam sobie muły. Myślałam, że bardziej przypominają osły. A one wyglądem przypominają konie – tylko  z długimi uszami. Jaki by nie był – muł w Kanionie zawsze ma pierwszeństwo!

Ok. 12:00 z powrotem byliśmy na górze. Posiliwszy się prowiantem z plecaka, udaliśmy się czerwoną linią autobusową na zachód do Pima Point skąd postanowiliśmy urządzić sobie spacer wzdłuż Kanionu – szliśmy przez Hopi Point do Powell Point skąd znowu czerwoną linią wróciliśmy do wioski. Nasze wrażenia z tego spaceru chyba najlepiej obrazują zdjęcia – było pięknie. Co ciekawe, patrząc z góry, jest na prawdę ciężko wypatrzyć rzekę – tak głęboko wcina się ona w skały.

Tego dnia resztkami sił zrobiliśmy jeszcze zakupy w markecie. Ceny nieco wyższe niż w mieście, ale bez przesady – do przyjęcia. Naszym głównym celem było drewno, bo chcieliśmy zapalić małe ognisko, zjeść jakieś mięsko, a ja chciałam się przekonać, o co chodzi z tymi białymi piankami, które zawsze pieką w filmach. No i przekonałam się – białko ubite z cukrem na ciepło. Smak podobny do słodkiego ptysia gdyby go podgrzać. Za to mięso było wyborne, a spożywanie go pod niebem usianym gwiazdami było przyjemniejsze niż kolacja w najlepszej restauracji.     

  • Elks
  • Grand canyon
  • Susel2
  • Wielki kanion 2
  • Niebo nad kanionem

Siódmy dzień naszej podróży w Stanach Zjednoczonych miał upłynąć pod znakiem Route 66. Poza jazdą do celu i przemierzaniem kolejnych kilometrów przejazd Drogą Matką miał stanowić główną atrakcję tego dnia, na którą szczególnie się cieszyłam.

Tego dnia mieliśmy do pokonania ponad 600 km do kolejnego miejsca noclegu, czyli do Barstow. Większość trasy wiodła międzystanową autostradą I-40. Jak wspominałam wcześniej, to budowa właśnie tej autostrady przyczyniła się do śmierci słynnej drogi 66 i podupadania miejscowości przy niej położonych. Nawiasem mówiąc, tę historię z pewnym przymrużeniem oka opowiada sympatyczna kreskówka „Auta” („Cars”).

Zważywszy na dzielący nas od celu dystans, z Wielkiego Kanionu wyjechaliśmy tuż po 8:00. W pierwszej miejscowości, jeszcze na trasie wyjazdowej z Parku – w Tusayan, zakupiliśmy tradycyjnie po garnku kawy na wynos i ruszyliśmy dalej.

Pierwsza połowa wyznaczonej na ten dzień trasy (czyli prawie 300 km) biegła dokładnie tą samą drogą, którą przemierzaliśmy dwa dni wcześniej jadąc do Wielkiego Kanionu. Najpierw wracaliśmy na południe drogą 64, a następnie w Williams skierowaliśmy się na zachód i trasą I-40 ponownie dojechaliśmy do Kingman. Zważywszy na fakt, że cała ta trasa wiedzie wzdłuż drogi 66, raz po raz pojawiają się znaki informujące o tym fakcie, a zlokalizowane przy I-40 stacje benzynowe i kafejki starają się wykorzystać fakt sąsiedztwa do maksimum. Gadżety, naklejki, pocztówki, długopisy i otwieracze do konserw – wszystko ze znaczkiem Route 66 – można kupić już przy I-40. Skusiliśmy się nawet na zakup otwieracza, chociaż skłoniła nas do tego potrzeba praktyczna. Na właściwą drogę 66 planowaliśmy wjechać nieco dalej, już w Kalifornii.

Za Kingman krajobraz zmieniał się na coraz bardziej pustynny, a kilkadziesiąt kilometrów dalej, gdy minęliśmy Needles zaczęła się regularna pustynia – konkretnie Mojave Desert. Już kilkakrotnie wcześniej, różne odcinki naszej trasy opisywałam jako podróż przez kompletne pustkowia. Jednak te kilka dni naszej wycieczki to stanowczo zbyt mało, aby się przyzwyczaić i przestać otwierać usta dziwiąc się, że „nikogo tu nie ma”. Tak więc jadąc przez kompletne pustkowia i podziwiając surowe krajobrazy koło godziny 12:00 dotarliśmy do zjazdu na Kelbaker Rd, która w kierunku południowym łączy się z Route 66. Na tym odcinku Droga Matka nosi nazwę National Trails Hwy.

Przyznam, że trochę się denerwowałam, bo jeszcze przed wyjazdem znalazłam niepokojące opisy drogi 66, które informowały o tragicznym stanie nawierzchni, która potrafi zamienić podróż w koszmar. Bałam się przede wszystkim o wypożyczone auto, ale wyobraźnia podpowiadała różne tragiczne scenariusze. Jak się jednak okazało, nie taki diabeł straszny. Kto jeździł po polskich drogach, może śmiało ruszać na Route 66. Droga ma po jednym pasie ruchu w każdą stronę, miejscami jest faktycznie trochę zaniedbana i gdzieniegdzie nieco bardziej wyboista, ale na tym odcinku, który przemierzaliśmy, ruch jest znikomy, a stan nawierzchni pozwala utrzymać stałą prędkość.

Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy w Amboy. Wybór padł na tą miejscowość z kilku względów. Po pierwsze, zaciekawiły mnie zdjęcia opuszczonej szkoły i zabudowań oraz funkcjonującej jeszcze stacji benzynowej Roy’s, które widziałam w Internecie. Opuszczone budynki użyteczności publicznej, stacja benzynowa z nieczynną kawiarnią i nieużywanymi bungalowami, a naokoło pustynny krajobraz stanowiły kwintesencję tego, co kojarzy nam się z amerykańskim odludziem – takim jakie znamy z filmów. To drugi powód. Trzecim był „Autostopowicz”. Jeden z najlepszych thrillerów sensacyjnych w historii kina został nakręcony właśnie tutaj.

Historia miejscowości pokrywa się z historią drogi, przy której leży. Okres świetności Amboy przypadł na lata czterdzieste i pięćdziesiąte, kiedy podróżowały tędy tysiące ludzi szukających szczęścia na kalifornijskim wybrzeżu. Cała miejscowość należała do Roya Crowla, który był właścicielem zlokalizowanej tu Roy’s Cafe. Ten obiekt to dziś jeden z symboli Route 66. Knajpka, stacja i motel Roya pracowały w najlepszym okresie przez 24 godziny na dobę. W miasteczku był też kościół i wspomniana szkoła. Od lat siedemdziesiątych miejscowość zaczęła podupadać, a w 1995 roku rodzina Roya Crowla odsprzedała ją w całości. Po kilkunastu latach ostatecznie cały ten teren, już mocno naruszony zębem czasu, trafił w ręce Alberta Okury, który obiecał potomkom Crowla, że na nowo otworzy Roy’s Cafe i zaopiekuje się Amboy.

Jadąc od wschodu przy wjeździe do Amboy podróżnych wita „shoe tree” (buciane drzewo?). Przyznam, że nie wiem, skąd wzięła się ta tradycja, ale drzewo faktycznie obwieszone jest starymi butami. Chociaż widziałam tam też kilka staników… Kawałek dalej pojawiają się zabudowania – po prawej ogrodzenie i w głębi budynek szkoły, a następnie znak Roy’s Cafe i białe domki motelu. Z kolei po lewej poczta, a nieco dalej, sądząc po krzyżu, dawny kościół.

Zaparkowaliśmy pod Royem. Wnioskując po tym, co żeśmy tam zastali, obecny właściciel miejscowości, Albert Okura, tylko częściowo spełnił swoje obietnice. Owszem, Roy’s funkcjonuje. Można tu zatankować (chociaż odradzam, bo ceny są wysokie), można kupić zimny napój i można schronić się (i schłodzić się) w budynku stacji, w którym mocno pracuje klimatyzacja. Na tym jednak koniec. Motel nie działa, do jedzenia też nic nie uświadczysz, informacja turystyczna ogranicza się do kilku ulotek o pobliskich kraterach, natomiast toaleta to Toi Toi, skorzystanie z którego przy 40 stopniach upału dostarcza niezapomnianych wrażeń. Z drugiej strony, może to i lepiej, że Amboy wygląda tak, jak wygląda. Niejeden inwestor stworzyłby tutaj pustynny Disneyland z chińskim pamiątkami powiewającymi z każdego kąta.

W Amboy po raz kolejny pokonała nas pogoda. Obiecywałam sobie, że nie dam się temperaturze, ale po kilkudziesięciu minutach musiałam skapitulować. Niestety, bo miałam wielką ochotę pochodzić jeszcze po Amboy, porozglądać się i pstryknąć trochę więcej fotek. Upał jednak bardzo nas osłabił i po niedługim czasie pozbawił motywacji. Wsiedliśmy zatem do auta i pojechaliśmy dalej na zachód.

Kolejnym przystankiem miało być Bagdad, które kojarzyliśmy z filmu „Bagdad Cafe”. Niestety nie udało się, bo nie doczytałam dokładnie. Otóż oryginalnie Bagdad było miejscowością przy Route 66 położoną kilkanaście kilometrów za Amboy. W latach sześćdziesiątych była tam knajpka i motel. Tam też skierował nas GPS. A na miejscu nie było nic. Dosłownie – pustynia. Jak się dowiedziałam po powrocie, pierwotne Bagdad podupadło i pozostało po nim właśnie NIC. Natomiast film kręcono kilkadziesiąt kilometrów dalej – także przy Route 66, w miejscowości Newberry Springs, którą minęliśmy w zupełnej nieświadomości. Byłam rozczarowana, bo Route 66 bardzo mnie zaczarowała i nie chciałam odjeżdżać.

Na ziemię sprowadziła mnie jednak kwestia posiłku. Samochód mieliśmy co prawda napakowany zapasem ciastek i innych przekąsek, ale nie ma jak obiad. Do Barstow było już niedaleko i tam postanowiliśmy poszukać, czegoś odpowiedniego. Los się do nas uśmiechnął i niedługo po wjeździe do miasta ujrzeliśmy szyld chińskiego bufetu.

Po 17:00 byliśmy już na kempingu. Barstow wybrałam na nocleg z kilku przyczyn. Po pierwsze, uznałam, że 600 km jednego dnia to maksymalny dystans. Po drugie, chciałam zwiedzić stare miasteczko górnicze – Calico Ghost Town położone na obrzeżach Barstow. Kemping KOA miał idealną lokalizację nieopodal Calico.

Do zachodu słońca pluskaliśmy się w basenie, a po zachodzie sączyliśmy leniwie wino zakupione w sklepiku przy recepcji.

Na tym kempingu mogliśmy też spokojnie przyjrzeć się niesamowitym samochodom kempingowym, którymi poruszają się zazwyczaj amerykańscy emeryci. Auta mają rozmiary autobusów. Większość z nich ma opcję rozsuwanych ścian, dzięki którym w trakcie postoju przestrzeń życiowa dodatkowo się powiększa. Na dachach znajduje się co najmniej jedna antena satelitarna, a wieczorem przez okienka widać, że starsi państwo w trakcie wojaży nie rezygnują z czterdziestocalowych telewizorów. Co więcej, prawie każdy z takich wehikułów ciągnie za sobą samochód osobowy albo terenowy – na krótsze przejażdżki. A mi nie daje spokoju jedno pytanie: „Ile to pali?”

 

 

  • Amboy 04
  • Amboy 05
  • Amboy 02
  • Amboy 06
  • Calico KOA
  • American RV

W piękny poniedziałkowy poranek z żalem pożegnaliśmy nasz miły domek na pustynnym kempingu i pojechaliśmy do nieodległego Calico. Podobnie jak dzień wcześniej, tego dnia także mieliśmy w planie zwiedzanie wymarłego miasteczka. Tym razem było to jednak ghost town z końca XIX w. – takie jakie kojarzymy z Dzikim Zachodem i filmami o kowbojach.

Jak już wspominałam, Calico leży nieopodal Barstow na wzgórzach pustyni Mojave. Powstało podobnie jak wiele innych w drugiej połowie XIX w. wraz z rozpoczęciem wydobycia srebra i momentalnie zaczęło tętnić życiem. Powstała w nim poczta, szkoła, sklepy, gabinety lekarskie. W szczycie rozwoju Calico liczyło 3,5 tys. mieszkańców. Gdy kilkanaście lat później ceny srebra drastycznie spadły, miasteczko z roku na rok całkowicie opustoszało. Obecnie jest to skansen z kilkoma oryginalnymi odrestaurowanymi obiektami i wieloma postawionymi jako kopie tych, które niegdyś tu stały. Centrum miasteczka to jego główna ulica, wzdłuż której usytuowano najważniejsze obiekty. Wrażenie jest przyjemne, szczególnie, że pokrywa się z tym co znamy z westernów. Do tego tło, jakie stanowią pomarańczowo-żółte surowe skały, wszędobylski pył i skwar dopełniają obrazka. Najbardziej podobał mi się budynek szkoły. Nie jest to co prawda obiekt oryginalny, ale jeśli wierzyć opisowi, wierna kopia budynku, w którym kiedyś uczyły się dzieci kupców z Calico. Przywiódł mi na myśl przygody „Ani z Zielonego Wzgórza”, chociaż, owszem, zdaję sobie sprawę, że surowa Pustynia Mojave różni się diametralnie od kanadyjskiej Wyspy Księcia Edwarda.

Będąc w tej okolicy warto odwiedzić Calico i wczuć się w klimat Dzikiego Zachodu. Chociaż, aby być zupełnie szczerą, muszę dodać, że obecni gospodarze miasteczka, motywowani zapewne chęcią zysku, nieco przesadzili z charakteryzacją i miejscami zamiast skansenu mamy kiczowatą dekorację przypominającą Dziki Zachód w lunaparku.

Zwiedzanie skończyliśmy koło południa – całe szczęście, bo o tej godzinie upał zaczął o sobie przypominać. Ruszyliśmy na międzystanową autostradę I-15, która z Calico miała nas doprowadzić do San Diego. 300 km tą trasą dało mi mocno we znaki. Autostrada już od Barstow biegnie przez obszary zurbanizowane albo wśród gór łącząc ze sobą leżące w niedużych odległościach miasteczka. W związku z tym, jej większa część liczy co najmniej pięć pasów w każdą stronę, a w najbardziej ruchliwych miejscach ma ich nawet dziewięć. Zwęża się jedynie tam, gdzie biegnie przez góry, ale od emocjonujących wrażeń nie pozwalają odpocząć strome, długie zjazdy. Na trasie są nawet punkty, w których kierowcy ciężarówek muszą się zatrzymać, aby sprawdzić wytrzymałość hamulców. O tym, jak może się skończyć podróż taką trasą ze zbyt słabymi hamulcami, przekonaliśmy się mijając roztrzaskaną w drobny mak przyczepę kempingową i wywrócony na bok pojazd, który ją ciągnął. Jednak najwięcej stresu kosztowały mnie zjazdy i wjazdy na autostradę, które były usiane tak gęsto, że łączyły się ze sobą wymuszając na kierowcy bardzo dynamiczną jazdę. Niewłączenie się odpowiednio prędko do ruchu z pasa rozbiegowego oznaczało przymusowy zjazd z autostrady najbliższym zjazdem. Dodam, żeby było sprawiedliwie, że jak chodzi o jazdę samochodem, to mam skłonności do paniki i często krzyczę „Hamuj”. Możliwe zatem, że tylko dla mnie przejazd tą autostradą stanowił horror. Niewątpliwie jednak dziewięć pasów w jedną stronę robiło imponujące wrażenie.

Najbliższe dwa noclegi mieliśmy zaplanowane w San Diego, a konkretnie w Chula Vista na południe od centrum San Diego. Wybór miejsca podyktowany był lokalizacją kempingu. Według rankingów miał to być jeden z najlepszych obiektów zrzeszonych w KOA. Na miejscu za kontuarem przywitała nas szalenie sympatyczna pani, która obsłużyła nas z uśmiechem na ustach i była bardzo pomocna, gdy zapytaliśmy, gdzie możemy coś zjeść. Później słyszałam, jak ze szczerym entuzjazmem mówiła do swoich kolegów z pracy „I just love this job!”. Na zawsze to zapamiętam, bo to jedno stwierdzenie kazało mi się zastanowić nad własnym stosunkiem do pracy :]

Jak chodzi natomiast o sam kemping to okazało się, że faktycznie jest dobrze zorganizowany, ma szeroką ofertę domków, basen, duże darmowe łazienki i prysznice. Rozleniwieni po poprzednim świetnym noclegu po raz kolejny zdecydowaliśmy się dopłacić za domek. Tym razem była to jednak dużo skromniejsza chatka, z dwuosobowym łóżkiem i łóżkiem piętrowym, stołem, krzesłami i oczywiście bujaną ławką na mini-tarasie. Mimo wszystko, my byliśmy zadowoleni z podwyższenia standardu. Zaoszczędziliśmy czas na rozkładaniu namiotu i mieliśmy przed sobą dwie noce w wygodnych łóżkach.

Tego popołudnia udaliśmy się jeszcze do centrum Chula Vista, które nawiasem mówiąc położone jest zaledwie 11 km od granicy z Meksykiem i kolory twarzy osób spotykanych na ulicy dają odczuć tę bliskość. Ulica, przy której zlokalizowane są knajpki, jest urocza, chociaż tutaj również było już czuć nastroje powakacyjne. Zachęceni dobrymi doświadczeniami zdecydowaliśmy się na obiad w azjatyckiej knajpce, której nazwy niestety nie zapamiętałam. Jedzenie było w porządku, ale darmowy rożek sushi był wybitny! No i znowu poprosiłam o wodę gazowaną, a dostałam nagazowaną kranówkę z posmakiem łazienki ;]

Wieczór minął na bujanej ławce pod domkiem i planowaniu pełnego wrażeń następnego dnia w San Diego. 

 

  • Zajazd w Calico Ghost Town
  • Budynek szkoły w Calico Ghost Town
  • Autostrada do San Diego
  • Autostrada do San Diego
  • Autostrada do San Diego
  • Autostrada do San Diego
  • Nasza chatka w San Diego Metro KOA

 

Do San Diego ściągnął nas USS Midway. Amerykański lotniskowiec, który służył zarówno w Wietnamie, jak i w trakcie Pustynnej Burzy, cumuje obecnie na stałe w porcie w San Diego i pełni rolę muzeum. Co do reszty atrakcji, nie mogliśmy się zdecydować – w mieście jest co prawda milion muzeów, najsłynniejsze na świecie zoo, park safari, parki rozrywki, ale wszystkie te atrakcje są dość kosztowne.

Rankiem po śniadaniu wyjechaliśmy w kierunku centrum miasta. Przejechaliśmy przez dzielnicę lamp gazowych, którą wszystkie przewodniki opisują jako uroczą i wartą odwiedzenia. Ale nie dajcie się nabrać – ulica jak ulica – w Polsce w co drugim miasteczku znajdzie się podobna uliczka z zabytkowymi latarniami. W Polsce nie znajdziemy natomiast lotniskowca, na którym w czasie działań wojennych służyło 4 tysiące żołnierzy i ponad 100 samolotów. Dlatego dzielnicę lamp gazowych minęliśmy bez żalu i udaliśmy się w stronę zatoki. Zaparkowaliśmy przy ulicy – uważnie, aby nie przekroczyć linii namalowanej na asfalcie, która pokazuje, jak blisko krawężnika musi stać auto. Następnie udaliśmy się w kierunku portu bezmyślnie mijając knajpkę z kultowego filmu „Top Gun”. Nie wiedziałam, bo nie widziałam tego filmu!!! A to ponoć wstyd, bo wszyscy go widzieli.     

W kolejce stanęliśmy jeszcze przed 10:00, więc byliśmy wśród pierwszych zwiedzających. Po uiszczeniu opłaty za bilet weszliśmy na pokład, gdzie dostaliśmy ulotki z mapką i audioprzewodnikiem. USS Midway należy do takich muzeów, których nie da się zwiedzić dokładnie na raz. Po przejściu dwóch poziomów, kabin szeregowych żołnierzy, podoficerów, oficerów i dowódców, sal odpraw, mesy, więzienia i m.in. pomieszczenia, w którym planowano działania w trakcie Pustynnej Burzy przewodnik kieruje zwiedzających na poziom, gdzie prezentowane są samoloty, które służyły na  lotniskowcu. Jednym z ostatnich etapów jest zwiedzanie pokładu lotniczego, na którym też stoi część samolotów. Większość maszyn można zwiedzać i przymierzać się do roli pilota. Audioprzewodnik ubarwia zwiedzanie ciekawostkami. Lotniskowiec jest na tyle ogromny, że już w połowie wycieczki zwiedzający zaczyna odczuwać przesyt. Nie chciałabym być źle zrozumiana, bo cały spacer po USS Midway był szalenie ciekawy. Każdy kąt statku to jakaś nowinka, nowa wiedza, ciekawostka. Jednak ponoć z każdego zwiedzanego miejsca człowiek zapamiętuje tylko trzy fakty, a ja czułam się zbombardowana nową wiedzą. Po trzech godzinach chodzenia, nadal miałam wrażenie, że nie oglądnęłam wszystkiego dokładnie, że już nie wspomnę o zapamiętaniu tego, co zobaczyłam. Zapewne stąd znużenie.

Po zejściu z pokładu statku zdecydowaliśmy się na odpoczynek w Balboa Park. Trudno opisać, czym jest Balboa Park. W zasadzie jest to park miejski, ale tak gigantyczny, że ciężko sobie to wyobrazić.  Częścią liczącego prawie 500 hektarów parku jest słynne na całym świecie San Diego Zoo, a także kilkanaście muzeów i ogrodów. Niestety, wejście do większości muzeów jest płatne, a zwiedzanie zoo to koszt prawie 50$ od osoby! Dlatego zdecydowaliśmy się pospacerować jedynie po przestrzeni otwartej i muszę przyznać z zażenowaniem, że obawiałam się nudy. Na szczęście byłam w błędzie.

Zaparkowaliśmy na terenie parku i ruszyliśmy w stronę głównej promenady – El Prado, gdzie mogliśmy się przekonać, że Balboa Park to nie tylko przyroda, ale też architektura. Główna aleja usiana jest pięknymi budynkami w hiszpańskim stylu. Mieści się w nich centrum turystyczne, oraz większość muzeów i teatry. W okolicach centrum turystycznego mieliśmy okazję wypić pierwszą mocną kawę w USA. Co za wrażenie po dwutygodniowej przerwie!

W trakcie spaceru zwiedziliśmy też ogród botaniczny, którego architektura zachwyciła mnie chyba bardziej niż same rośliny. Ogród zlokalizowany jest w pięknym ażurowym obiekcie, którego duża część skonstruowana jest z drewna. Chociaż kolibry w ogrodzie także robiły wrażenie. W jednej z odnóg parku zlokalizowano też wioskę hiszpańską, na którą składa się kilka pawilonów z uroczymi mały sklepikami, w których króluje sztuka. Uliczki są tu wyłożone kamieniem pomalowanym na wiele kolorów, a bogata paleta barw to główny wyróżnik tej część parku.

Na wiosce hiszpańskiej planowaliśmy zakończyć spacer po parku, ale w drodze powrotnej przypomniała o sobie rocznica 11 września. Ze względu na stosunkowo wczesną porę obchody dopiero się zaczynały. Wokół fontanny umieszczono kilkadziesiąt flag – wśród nich również polską. Zaraz obok stały tablice pamiątkowe, na których większość miejsca zajmowały listy i ogłoszenia osób poszukujących swoich bliskich po wydarzeniach z tamtych dni. Wydawało mi się, że nie mam szczególnie emocjonalnego stosunku do rocznicy zamachów na WTC, ale te listy rozrzewniłyby chyba każdego. Było to zresztą widać, bo Amerykanie stojący przy tablicach bez wstydu ocierali łzy.

My po chwili zadumy skierowaliśmy się z stronę parkingu zwiedzając jeszcze Zoro Garden, który zlokalizowany jest w małym wąwozie. Wyróżniają go gołe korzenie drzew figowych wzdłuż zboczy oraz kolonie motyli – monarchów i pazi. Kiedy myśleliśmy, że Balboa Park już nas niczym nie zaskoczy, w Zoro pokazał swoją kolejną, zupełnie inną twarz. My jednak po raz kolejny tego dnia doprowadzeni do stanu, kiedy nawet najsilniejsze bodźce nie robiły najmniejszego wrażenia, udaliśmy się do samochodu. W aucie zagłuszyliśmy zmęczenie i głód wpychając w siebie po kilka ciastek i pojechaliśmy dalej.

Ostatnim etapem zwiedzania San Diego były odwiedziny w Old San Diego. I tam podobało mi się najbardziej. Stare miasto, miejsce, gdzie zaczęło się San Diego, nie przypominało niczym znanych nam z Europy starówek wielkich miast. Old Town San Diego to raczej skansen z uroczymi domkami i budynkami, które niegdyś pełniły ważne role, jak hotel, szkoła, czy kuźnia. Udało nam się odwiedzić tylko kilka z nich, bo było późno i większość była właśnie zamykana. Szkoda, bo tak mi się podobało, że niespodziewanie dostałam dodatkowego zastrzyku energii.

Pierwszą szkołę w San Diego zobaczyliśmy tylko z zewnątrz i to, co zapamiętałam najlepiej, to lista nakazów i zakazów. Przykładowo, dziewczynkom i chłopcom nie wolno było się bawić razem. Za wszystkie przewinienia wyznaczona była określona ilość uderzeń linijką. Co ciekawe, surowe zasady obowiązywały też nauczycieli. Jeśli nauczyciel pojawiał się regularnie na mszy w kościele, to w nagrodę otrzymywał dwa wolne wieczory w tygodniu.

Dosyć dokładnie udało się nam natomiast zwiedzić Casa de Estudillo – parterowy dom z patio i małą fontanną po środku wybudowany z suszonej cegły (adobe). Należał on do rodziny Estudillo – zamożnych osadników meksykańskich. W XIX w. był to jeden z najlepszych domów w Kalifornii. Chcąc wczuć się w jego klimat, jak i w atmosferę całego Old San Diego, wystarczy przypomnieć sobie serial Zorro. Całe stare miasto jest z resztą pamiątką po meksykańskiej Kalifornii, a spacer po nim pozwala przenieść się na chwilkę do innej rzeczywistości.

Kiedy niebo zaczęło szarzeć zdecydowaliśmy się na odwrót. Tradycyjnie, tego dnia także nie udało nam się zaplanować posiłku zawczasu. Dopiero gdy żołądki zaczęły głośno o sobie przypominać, zaczęliśmy się poważnie zastanawiać nad obiadem. Trochę z ciekawości, a trochę z pośpiechu, tego dnia zdecydowaliśmy się przetestować kolejną sieciową restaurację z fast foodem. Jak się okazało, Popeyes specjalizuje się w kurczakach. Wszyscy  najedliśmy się do nieprzytomności. Był to jednak jeden z tych typowych fast foodów, gdzie pierwsze kęsy smakują jak ambrozja, natomiast już w połowie posiłku pojawia się niesmak połączony ze wstrętem do samego siebie.

Wieczorny posiłek miał być ostatnim punktem programu tego dnia. Niedługo po powrocie na kemping zapadliśmy w spokojny sen. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że czekają nas odwiedziny nieproszonego gościa…

W środku nocy przez uchylone drzwi do naszej chatki wkradła się czarna puchata kula… z białym paskiem wzdłuż tułowia!! Najpierw myśleliśmy, że to skrobanie to wiatr, albo co najwyżej kot, ale gdy z walącym sercem odważyłam się zaglądnąć w stronę naszych zapasów jedzenia, przez drzwi na zewnątrz wymaszerował pokaźny skunks. Nigdzie się nie spieszył i kusiło mnie, żeby zrobić fotkę, ale strach przed słynnym skunksim zapachem wygrał. Pozwoliłam zwierzakowi spokojnie się oddalić, a potem nastąpił rekonesans. Jak się okazało skunksowi przypadł do gustu nasz ser żółty z pieprzem. Wygrzebał go z siatki, odwinął z opakowania i dziubał jak batonika. Swoją drogą, dobry wybór – ser był naprawdę wyborny! :] Oczywiście odetchnęliśmy z ulgą. Gdyby nieproszony gość okazał się być nieco bardziej nerwowy, nasz cały dobytek cuchniałby nie do wytrzymania. Nauczeni doświadczeniem zamknęliśmy drzwi, a gdy emocje opadły, zapadliśmy na nowo w sen.

Podsumowując, San Diego bardzo się nam spodobało – było czyste, zadbane, a utrzymująca się tam temperatura ok. 26 stopni Celsjusza była po prostu idealna. Nawiasem mówiąc, w San Diego jest tak ponoć cały rok. Zabrakło nam czasu, żeby przetestować słynne plaże, bo miasto słynie właśnie z idealnych warunków do plażowania. Mogliśmy się natomiast przekonać, że w San Diego mieszkają prawdopodobnie najmilsi i najbardziej uśmiechnięci ludzie w USA, a także najbardziej wyluzowane skunksy. San Diego to miasto prawie idealne – szczególnie w porównaniu do Los Angeles, które odwiedziliśmy następnego dnia…

 

 

  • Uss midway 01
  • Uss midway 02
  • Uss midway 03
  • Uss midway bilety
  • Balboa park prado 01
  • Balboa park ogrod botaniczny 01
  • Balboa park ogrod botaniczny 02
  • Balboa park ogrod botaniczny 03
  • Balboa park ogrod botaniczny 04
  • Balboa park hiszpanska
  • Balboa park 11ix 01
  • Balboa park 11ix 02
  • Balboa park zoro garden 01
  • Balboa park zoro garden 02
  • Casa estudillo 01
  • Casa estudillo 02

Ostatni dzień naszego pobytu na Zachodnim wybrzeżu zaplanowaliśmy w Los Angeles.  Nie chciałam wcześniej określać dokładnie, gdzie pojedziemy i co zobaczymy, bo nie wiedziałam ile czasu zajmie nam przejazd, szczególnie że LA miało tonąć w korkach.  

Nasz kemping ze skunksem pożegnaliśmy koło 10:00 rano i wyjechaliśmy na północ. Do centrum Los Angeles dzieliło nas 200 km, a do kempingu w Leo Carillo, gdzie mieliśmy spędzić ostatnią noc, kolejne 45 km. Do południa czas spędziliśmy wałęsając się po sklepach – głównie sieciowych outletach jak Marshalls, T.J. Maxx i wspomniany już ROSS. Następnie ruszyliśmy do Los Angeles. Sama jazda po raz kolejny była dla mnie męką, bo między San Diego a LA także ciągną się wielopasmowe autostrady krzyżujące się ze sobą w fantazyjny sposób. Trzeba jednak przyznać, że przejazd tą trasą minął szybko i sprawnie. Natomiast kiedy zaczęliśmy kluczyć po węższych dróżkach już na terenie miasta, zaczęło się robić dramatycznie. Korki, brud i fatalny stan dróg urozmaicony parszywymi obrazkami starych szyldów reklamowych i nieświeżych budynków – tak wyglądało Los Angeles z okna samochodu.  

Generalnie zaskoczył nas odsetek ruder, śmieci i ogólny obraz zaniedbanego miasta. Oczywiście miejscami było nieco lepiej – z kolorowymi ładnymi domkami, przystrzyżonymi trawnikami i kwiatkami w doniczkach, ale już po kilku przecznicach krajobraz na nowo wracał do nieciekawej średniej. To co nas uderzyło najbardziej, to właśnie ta zmienność – na przestrzeni kilkudziesięciu metrów obraz zmieniał się diametralnie, a bogatym domom ustępowały chylące się ku upadkowi domki z dykty.

Naszym celem był Hollywood Boulevard. Po godzinie przeciskania się przez miasto dotarliśmy tam, gdzie przez lata spełniały się marzenia o sławie. Miałam duże wątpliwości co do kwestii parkingu, ale za cenę kilku dolarów udało się zaparkować wzdłuż krawężnika kilkadziesiąt metrów od głównych atrakcji. Na miejscu mogliśmy się przekonać, jak wąskie jest oko kamery. Telewizyjne obrazki z Hollywood Blvd kojarzą się nam z gwiazdkami na chodniku, z Kodak Theatre, gdzie przyznawane są Oscary oraz ze słynnym Chinese Theatre. Na miejscu w zasadzie wszystko wygląda tak samo. Tylko zaskakuje bród ulicy, natłok tandety i fakt, że te najsłynniejsze na świecie obiekty są wciśnięte między centrum handlowe a pizzerię, czy kiosk. Tego już w telewizji nie widać. Szczerze mówiąc, Kodak Theatre całkowicie przegapiłam – taki panował tam zamęt i zamieszanie. Na Chinese Theatre pogapiliśmy się chwilkę z chodnika, bo aby podejść bliżej trzeba było podpisać zgodę i dać sobie pstryknąć fotkę. Następnie udaliśmy się do Plazy położonej w bezpośrednim sąsiedztwie Kodaka, z której balkonów można podziwiać słynny napis Hollywood. I tu znowu rozczarowanie – taki malutki ten znak!

Zmęczeni i zawiedzeni gapiąc się na złote gwiazdki Hollywood Walk of Fame i wyszukując znane nazwiska dotarliśmy do samochodu. Następnie ruszyliśmy w poszukiwaniu dobrej jadłodajni. Po takim popołudniu chcieliśmy uniknąć rozczarowań i wpisaliśmy w wyszukiwarkę GPS hasło: „Pizza Hut” – miało być smacznie, syto i bez niespodzianek. Ale i tu odnieśliśmy porażkę, bo lokal po Pizzy Hut stał pusty. Ostatecznie skończyliśmy w losowym barze z azjatycką kuchnią i nawet to nam się nie udało. Lokal mieścił się jakieś dwie przecznice od Hollywood Blvd, a atmosfera panująca w jego okolicy przypominała Dworzec Zachodni w Warszawie. Dodajmy, że jedzenie też było marne. Po wszystkim udaliśmy się najkrótszą drogą do Leo Carillo w Malibu.

Malibu to zupełnie inna bajka, piękne krajobrazy, plaża, morze, ładne domy, czysto i schludnie. Jak wygram dużo pieniędzy, to kupię jeden z tym domków przy plaży :] 

Chociaż dla sprawiedliwości muszę przypomnieć, że tak naprawdę tego dnia nie zobaczyliśmy wielu ważnych miejsc w Los Angeles, które być może zmieniłyby naszą opinię o Mieście Aniołów. Mam tu na myśli chociażby Rodeo Drive, gdzie gwiazdy robią zakupy, czy Bel-Air, gdzie mieszkają najbogatsi. Żałuję też, że nie zrobiliśmy sobie wycieczki do znaku Hollywood – z pewnością byłoby ciekawiej niż na Hollywood Blvd… No nic – następnym razem! :]

Już o zmroku wstąpiliśmy jeszcze do marketu VONS w Malibu, gdzie kupiliśmy trochę smakołyków na pocieszenie i prowiant na rano.

Po rozbiciu obozu, w panice po ciemku układałam rzeczy – nie wiedzieć, czemu wydawało mi się, że rano będziemy mieć bardzo mało czasu. Tymczasem mój mąż w trakcie wędrówek po kempingu ponoć widział węża, który drzemał w listowiu. Mi na szczęście było oszczędzone.

Po powrocie do Polski i po dokładnym oglądnięciu mapy przekonaliśmy się, że w bezpośrednim sąsiedztwie kempingu, na którym nocowaliśmy dwukrotnie, przebiega słynna Mulholland Drive, jedna z najsłynniejszych tras widokowych, uwielbiana przez motocyklistów i rozpopularyzowana przez Davida Lyncha w filmie pt. „Mulholland Drive”. Jak mogliśmy to przegapić!!! No nic – następnym razem! :]

  • Hollywood

Samolot powrotny mieliśmy koło południa, ale zerwaliśmy się ze snu grubo przed świtem. Nie wiedzieliśmy ile czasu zajmie nam pakowanie, dojazd i zwrot samochodu.

Zatem gdy słonko podnosiło się zza gór, my z żalem żegnaliśmy piękne Malibu, a gdy było już całkiem jasno krążyliśmy nieopodal lotniska szukając naszej wypożyczalni samochodów. Tutaj muszę dodać, że Los Angeles, które zasadniczo nie przypadło nam do gustu, oszczędziło nam przynajmniej drastycznych korków, o których dużo słyszałam jeszcze przed wyjazdem. Miejscami ruch był wzmożony, ale nic poza tym.

Około 9:00 byliśmy już w wypożyczalni Dollar. Po przykrej przygodzie dziesięć dni wcześniej, gdy pożyczaliśmy auto, byłam pełna obaw, jak będzie wyglądać jego zwrot. Tymczasem trwało to zaledwie kilka sekund. Wysiedliśmy z auta, zabraliśmy bagaże i na tym koniec. Żadnego rekonesansu, sprawdzania czy auto jest w porządku… No cóż, zapewne kilkaset dolarów zablokowane na naszej karcie kredytowej, wystarczyło jako zabezpieczenie. Dlatego jeszcze przez 2 tygodnie żyliśmy w niepewności, ale na szczęście pieniądze wróciły w pełnej kwocie. Jakby nie było, oddawanie auta trwało zaledwie chwilkę. Potem shuttle bus na lotnisko i oczekiwanie 4 godziny na boarding. A mogliśmy się wyspać! No nic – następnym razem! :]

Sześciogodzinny lot powrotny do Newarku minął spokojnie i bez większych wrażeń. Na tym kończyło się dziesięć pięknych dni długo wyczekiwanej podróży.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. nula
    nula (08.01.2013 7:41) +2
    Dzięki - bardzo mi miło z rana :] no i nie załamuj się - podróż sie uda - prędzej czy później - myśmy się 4 lata zbierali :D A ciąg dalszy opisu oczywiście nastąpi!
  2. marger22
    marger22 (07.01.2013 17:47) +2
    Dotarłem do końca (mam nadzieję że tymczasowego, bo czekam niecierliwie na cd)... Powtórzę jeszcze raz super opis ! Miałem w planach podróż przez stany w lecie, teraz już wiem że nic z tego... ale przynajmniej mogłem odbyć podróż Twoim szlakiem. Opis jest tak fajny i realistyczny że czułem się jakbym jechał na tylniej kanapie... Gratuluję. Pozdrawiam
  3. marger22
    marger22 (06.01.2013 22:03) +2
    rewelacyjnie napisana relacja, czyta się jednym tchem
    zdjęcia też super, tylko szkoda że tak mało :(
    dojechałem do Wielkiego Kanionu, resztę zostawię sobie na jutro
    pozdrawiam
  4. travelaround
    travelaround (06.01.2013 13:01) +3
    cudowny reportaż :)
  5. avill
    avill (28.12.2012 10:35) +3
    Bardzo fajnie napisana relacja. Czytałam z wielką przyjemnością i zainteresowaniem, zwłaszcza, że te strony są na mojej liście marzeń. Pozdrawiam i życzę kolejnej udanej podróży :)
  6. nula
    nula (27.12.2012 20:57) +3
    Dzięki, dzięki za komplementy!! Pisze mi się o tej wycieczce całkiem sympatycznie, bo to trochę tak jakbym przemierzała trasę raz jeszcze. Problem w tym, że zarazem apetyt na podróże rośnie :P

    Co do wypożyczalni, to cóż... Może trafiliśmy pechowo. Jeśli uda się ponownie zorganizować podobną wycieczkę spróbujemy szczęścia w innej firmie.

    A co do fotek to sama żałuję - za mało :]
  7. timu
    timu (26.12.2012 8:38) +4
    świetnie się czyta ten tekst :) szkoda tylko, że mamy tak mało zdjęć do obejrzenia :)
  8. adamp54
    adamp54 (24.12.2012 10:59) +3
    Może by tak do USA ?
    Zabieram się teraz za waszego bloga.
    Pozdrawiam
  9. lmichorowski
    lmichorowski (19.12.2012 20:58) +4
    Podzielam zdanie Smoka i daję duży plus za ciekawą relację. Szkoda tylko, że mieliście na to jedynie 10 dni. My mieliśmy okazję odbyć podróż po Zachodzie USA kilka lat temu i do dziś uważam, że była to jedna z najfajniejszych naszych wypraw. Trochę zaskoczyły mnie w Twojej relacji dwie sprawy - po pierwsze takie negatywne doświadczenie z wypożyczalnią samochodów.Nam zdarzyło się wręcz coś przeciwnego. Ponieważ wypożyczalnia nie dysponowała akurat samochodem zamówionej przez nas klasy -dostaliśmy za tę samą cenę samochód klasy wyższej o "jedno oczko". Nigdy też w czasie trzykrotnego pobytu w USA nie zdarzyło się nam, aby żądano jakichkolwiek dopłat za ubezpieczenie (korzystaliśmy z usług: Alamo, irlandzkiej firmy Argus i niemieckiej firmy Drive-USA.de). Drugim zaskoczeniem była dla mnie informacja o braku piwa w Wallmarcie, z czym też się nie spotkałem - zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie USA. Mam nadzieję, że wkrótce będę miał okazję zobaczyć dalszy ciąg Waszej podróży. Przy okazji, w wolnej chwili zapraszam na moje amerykańskie podróże na Kolumberze. A na nadchodzące Święta i Nowy Rok życzę wiele radości, ciepła i spełnienia wszystkich marzeń. Serdecznie pozdrawiam.
  10. s.wawelski
    s.wawelski (19.12.2012 18:21) +3
    Wspaniala podróż! Moje gratulacje! Twoj wartko napisany tekst czyta sie z przyjemnoscia, wiec juz czekam na dalszy ciag :-)

    Jeszcze tak na marginesie, to Walmart nie jest sklepem spozywczym i faktycznie sprzedazy alkoholu nie prowadzi, podobnie jak np. Ikea w Polsce :-) Ale w supermarkecie zaopatrzysz sie w co tylko chcesz (z wyjatkiem Utah - tam rzeczywiscie trzeba poszukac State Liquor Store).
nula

nula

www.howfarisit.wordpress.com
Punkty: 10930